piątek, 25 września 2015

Rozdział II

Obserwowałem jak Florence oddala się ode mnie każdego dnia. Całował ją i obejmował, kiedy byliśmy razem. Bolało mnie, że mówił do niej słowami szorstkimi i oschłymi, pozbawionymi smaku i magii. Używał wobec niej obrzydliwych frazesów, którymi zapewne karmił inne kobiety. Ja, wciąż podążając w jego cieniu, nie odzywałem się, kiedy ją tak traktował. Choć rozrywało mnie to od środka, milczałem. Byłem zbyt płochliwy, żeby stanąć przed nim i powiedzieć mu to prosto w twarz. Splunąć na niego i wyzwać. Przecież dał mi wszystko. Ale ja chciałem więcej. Ja chciałem Flo. Smakować jej ust co ranek i zasypiać wpatrując się w jej niebieskie oczy. A ona była jedyną rzeczą, której nie mogłem dostać. Była zakazanym owocem, po którego nie potrafiłem sięgnąć. Jej słowa, mogło by się zdawać, że mnie uskrzydlały, gdyż tak powinna czynić miłość, lecz one jedynie pozbawiały mnie sumienia, serca, duszy. Zamiast jego częścią, była jedynie skazą na moim sercu. Raną na duszy i pozbawiała mnie sumienia. Z dnia na dzień co raz bardziej nienawidziłem ludzi. Wszyscy stawali się wrogami w moich oczach, gdy tylko na nią spojrzeli. Paradoksalnie w oczach Willa, to ja nie mogłem na nią patrzeć. Nigdy nie była moja. Byłem kochankiem. Planem B. Chłopcem numer dwa. Zawsze byłem numerem 2. 
Nie kochała mnie nawet matka, a co dopiero tak wspaniała kobieta jak Florence. Odrzuciła mnie rodzina, zanim się urodziłem. A potem kazała na siebie zarabiać. Miałem tylko Williama, ale i jego odepchnąłem od siebie. Tylko dlatego, że pokochałem czarownicę. Rzuciła na mnie urok i uzależniła od siebie. A ja byłem zbyt ślepy, żeby to w ogóle zauważyć.
Pytałem: "Powiedz, proszę, kochasz mnie chociaż?", a łzy chłodziły moje spieczone policzki. Spoglądała na mnie z uśmiechem i odpowiadała: "Oczywiście. Ciebie. Tylko Ciebie. Całym sercem." sypiając w jego ramionach. A ja wzruszałem ramionami, myśląc: "Przecież tak musi być. Tak wspaniale jest być tym drugim." okłamując siebie. 
Bywały momenty kiedy zazdrość wypalała mnie od środka. Chciałem krzyczeć, płakać, gdy widziałem ich razem, gdy jej oczy mówiły "jesteś numerem dwa". Ale kiedy wpatrywałem się w nie głębiej, wpadałem w trans. Wybaczałem i potakiwałem: "Tak wspaniale jest być numerem dwa". Powiesz mi przyjacielu, że byłem głupcem. Nadal jestem. Lecz wtedy to była jedynie naiwność młodego chłopca, który zakochał się po raz pierwszy. Karmiła mnie słodkimi kłamstwami i kazała wierzyć, a ja uzależniony od jej słów, spełniałem wszystkie jej życzenia. 
Uczucia mieszały się we mnie tygodniami, miesiącami, latami. Tłumiłem je, nie chcąc, żeby widziała jak płaczę. "Tak wspaniale jest być numerem dwa!" powtarzałem w kółko. Zawsze nim byłem. Czy ta relacja coś zmieniła? 
Spytałem: "Florence? Czemu nie ja?". "Nie stać Cię na mnie." - mówiła, ciesząc się kiedy jej odpowiedź dotykała mnie głęboko. Nie byłem wtedy smutny. Byłem zły, że nie mogę zaoferować nic mojej kochanej Flo.
Jak mówiła: "Jesteś prosty. Kocham to! Ale co mógłbyś mi dać? Ty głuptasie! Zastanów się! Oczywiście, że Cię kocham, ale kobieta potrzebuje pieniędzy", Miała racje. Co mogłem jej dać? Mój osobisty majątek wynosił pół franka i 230 książek, kupionych za pieniądze Williama, aby zapełnić pustkę w moim sercu.
Kiedy przyjechałem do Paryża, nie miałem nawet tego. Byłem przecież nikim. Nawet mniej niż nikim. Za jej radą, stawałem przed lustem krzycząc sobie w twarz: "Tak wspaniale jest być numerem dwa!". Wytrzymywałem te cierpienia miesiącami. W końcu spoglądając na moje żałosne odbicie, stwierdziłem, że wyzbyłem się resztek honoru, jakie miałem. Moja samoocena dotknęła dna i jestem pewien, że można ją określić liczbą ujemną. Powiedziałem "nie" i postanowiłem, że zawalczę.
Walka nigdy nie jest dobrą decyzją. Wszystkie powstania padają. Przegrałem. Spotkałem Williama w salonie. Wpatrywałem się w niego, stał nieporuszony, a jednak się bałem. Otworzyłem usta, ale krzyk, który wypełniał moje ciało, nie wydobył się. Przełknąłem ślinę zażenowany. Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc mojego smutku. Uśmiechnął się i wrócił do swoich zajęć. 
Takim sposobem, już na zawsze zostałem numerem dwa. Choć co jakiś czas budziła się we mnie wola przetrwania, gdy stawałem w nocy nad jego łóżkiem, z pistoletem przy jego skroni. Również wtedy mój zapał umierał i palec zatrzymywał się na spuście, a zamiast go nacisnąć wybuchałem płaczem. Budził się i zmęczonym głosem, próbował pocieszać, naiwnie myśląc, że tęsknie za znienawidzoną matką.
Łudziłem się, że poradzę sobie, wsypując cyjanek do jego herbaty. Jednakże wizja błagającego o śmierć przyjaciela, z wypełnionym trucizną przełykiem, sprawiała, że sam chciałem umrzeć.
Chwytałem nóż, ale zawsze wypadał mi z ręki. Stojąc z nim oko w oko, ręce mi się trzęsły. Marzyłem wtedy, że łapię go za szyję i zaciskam mocno moje ręce, patrząc jak błaga mnie o litość.
Z własnej woli zatrułem swoje serce. Byłem zepsuty do szpiku kości. Nie mogłem spać, ani jeść, ani żyć, myśląc, że to ja jestem numerem dwa.
Wstydziłem się nawet przyznać to moich marnych prób Florence. Kiedy tylko zamykałem oczy, słyszałem jak mnie szyderczo wyśmiewa, krzycząc w moją stronę "ty żałosny szaleńcze! nie możesz mi nic dać". Przy niej jedynie uśmiechałem się jak nigdy, marząc o jej dotyku.
Mówiła jedynie, gdy łapałem jej dłoń: "przestań! to niemoralne! Tak nie wolno!". Szepcząc później: "Will jest twoim wrogiem, musisz się go pozbyć, Tom. Uwolnij mnie.". Zakrzywiła moją moralność.
Po 40 latach, nie żałuje ani chwili spędzonej z tą kobietą. 
Pewnego dnia, roku 1965. Wszystko się zmieniło. Liczyłem już sobie wtedy dwadzieścia pięc wiosen. Ona dwadzieścia siedem. Zmieniła się, chociaż minął tylko rok. Spoważniała. Pozbyła się dziecięcego uroku, który schowała w oczach. Włosy dłuższe o kilka centymetrów, zetknęły się z linią ramion, wciąż w koloru intensywnej czerni (jak jej serce). Usta wypełniała jak zawsze różana czerwień, a pełne policzki - różowy rumieniec. 
Zaprosiła mnie do swojego ogrodu, w domu pod stolicą. Uśmiechaliśmy się do siebie, kryjąc w cieniu rozłożystego bzu. Zapach jej młodości, mieszał się z wonią liliowych kwiatów, hipnotyzując mnie. 
Trwał właśnie lipiec, gorący jak nigdy. Wróciła właśnie z wycieczki po lazurowym wybrzeżu, na którą wybrała się ze swoją matką - Claire. Przywiozła mi kwiat lawendy i włożyła do mojej marynarki.
Zbliżając się do mnie, musnęła moja usta i zanim zdążyłem zrobić to samo, odsunęła się. "Długo myślałam, chyba Cię na prawdę kocham." - rzekła, jakby wszystkie jej stare słowa były kłamstwem. Ja wierzyłem jedynie w to co działo się wtedy. W ten pocałunek i jej bliskość. "Ja Ciebie też." - mruknąłem, chcąc więcej. Położyła mi palec na usta, śmiejąc się. 
- Przestań! Ktoś może nas zobaczyć.
- Nikogo tu nie ma.
- Jest Claire. Nie chcę aby wiedzieła. To będzie nasza słodka tajemnica.
Wyparował cały mój zapał.
- A Will? Nie rozstaniesz się z nim?
- Zgłupiałeś! Mówiłam Ci, bez niego nie mam nic. 
- Ten dom? Twoje auta? Futra? Jesteś bogata Florence! Ale czym są pieniądze, w takich chwilach. 
- Wszystko należy do niego. Odebrałby mi nawet moją dumę, jeśli bym go zostawiła...i to dla Ciebie. 
- To niemoralne. Sama tak mówiłaś. 
- Ja po prostu nie mogłam już wytrzymać, usychałam. Proszę, Tom, zrozum mnie, jeśli mnie kochasz. 
Pod wpływem tego szantażu, zgodziłem się na wszystko, recytując w głowie: "Tak wspaniale jest być numerem dwa. To piękne jest przegrywać. Numer dwa. Nigdy więcej niż numer dwa."
- Musi być jakieś wyjście. - mruknąłem w końcu. 
- Oboje wiemy, że jest bardziej niemoralne niż nasze uczucia. - A teraz idź już proszę. Nie chcę aby ktoś Cię zobaczył. 
Odszedłem, myśląc całą drogę o jej słowach. Ostatnia fraza wzbudziła we mnie swojego rodzaju obawę przed nadchodzącymi dniami. Kiedy choć trochę się uspokoiłem i nawet wybaczyłem przyjacielowi, ona znów wzbudziła ten morderczy owoc. Tym razem był silniejszy.

Powiem szczerze, że nie jestem dumna z tego rozdziału...
Pisałam go na telefonie, więc spodziewam się wielu błędów. 
Jest on też swojego rodzaju sprawdzeniem, jestem ciekawa ile takich błędów popełniam bez wcześniejszego sprawdzenia i usunięcia ich.
Zupełny żywioł, że tak powiem, ale zobaczymy. 

poniedziałek, 14 września 2015

Rozdział I

1964 rok. Mieszkanie nr 34 na 4 piętrze kamienicy, znajdującej się na samym rogu dwóch głównych ulic. Centrum. Koniec jesieni jest najgorszą częścią roku. Łyse drzewa straszą ludzi przechodzących brudnymi, ponurymi ulicami. Nic tylko strzelić sobie kulkę. Ale ja lubiłem listopad. Był prawdziwy. Pozbawiony kolorów. Szary. Nie warto się oszukiwać. Takie jest życie.
Krople deszczu spływały po szybie. Przez otwarte okno wpadał porywisty wiatr, targając śnieżno białymi zasłonami. Odrywałem się co jakiś czas od lektury, spoglądając na Florence, ale kiedy tylko nasze spojrzenia się spotykały, uciekałem wzrokiem na karty książki. Takim sposobem nigdy nie skończyłem "Przeminęło z Wiatrem".
Pamiętam jak rok później, szedłem z Williamem jedną z uliczek w identyczną pogodę. Zatrzymał mnie i złożył parasol. Zrobiłem to samo. Nie mogłem patrzeć mu w oczy, gdyż rozwiewane krople wpadały mi w oczy. Złapał mnie za ramię i powiedział: "Widzę jak na nią patrzysz. Z tą uroczą poetycką chciwością." Rzuciłem na niego pytające spojrzenie, choć wiedziałem o kogo chodzi. Serce podchodziło mi do gardła. "Ale nie byłbyś w stanie mi jej odebrać. Jesteś zbyt lojalny." Zaciskał dłoń co raz mocniej. "Bliżej jej do głupoty. Ta lojalność Cię kiedyś zgubi." Puścił mnie. Uśmiechnął się jakby nic i ruszył przed siebie, zmieniając temat. Wtedy chciałem z tym skończyć, przez tą jedną chwilę, żałowałem i mu współczułem. Potem nastała zima i wyjechałem do Londynu na kilka tygodni. Tęsknota za ukochaną Flo i niskie temperatury, zamieniły znów moje serce w kostkę lodu.
Tamtego dnia również patrzyłem na nią, moim "chciwym poetyckim wzrokiem". Ale wówczas nie wiedziałem, że pozory mylą. Wtedy była tylko Florence. Jej błękitne oczy i czerwone usta. I tylko tego pragnąłem i tylko o tym myślałem.
Zadzwonił telefon. Will odebrał i od razu rzucił słuchawką. Zerknął kątem oka na Flo i wyszedł bez słowa.
- Zdradza mnie. - rzuciła i przysiadła się do mnie. - Kiedy go poznałam, był taki miły, był ideałem. Teraz, tak się zmienił. - zaszlochała. - Ty jesteś...inny i tak bardzo cenię sobie twoją inność. Jesteś taki jaki William był na początku, taki jakiego go pokochałam.
Siedziała tak blisko, że bez wdechu czułem jej perfumy. Wypełniały cały pokój. Miałem gęsią skórkę, kiedy jej oddech dotykał mojej skóry.
- Will taki nie jest. - mruknąłem, nie wiedząc co powiedzieć. - Ale...chociaż...być może...nie pamiętam już jaki był... - wyjąkałem. - Ja...bym...nigdy nie mógł zdradzić żadnej kobiety.
Przygryzła wargę. Złapała mnie za rękę. Zatrzymała moje serce.
- Nienawidzę go! - krzyknęła z przejęciem. - Miażdży mnie każdego dnia. Chciałabym się od niego oderwać, ale nie mam nic, a on może dać mi wszystko.
- Tak nie musi być.
- Widzę, że coś do mnie czujesz. - uśmiechnęła się i wstała. - Ale to nigdy nie wypali. - zamknęła okno. - Jestem od niego całkowicie zależna. - kilka kropel sztucznych łez spłynęło jej po policzkach.
Zamilkłem. William przestał być przyjacielem. Był przeszkodą, której należało się pozbyć.
To uczucie narodziło się właśnie wtedy i rosło we mnie kilka lat. Zanikało i budziło się znów. Kiełkowało, pozbywając mnie resztek moralności.
Prawdą jest, że niestety Willy był wspaniałym człowiekiem. Być może zbyt dumny siebie. Ale ta duma z wiekiem powoli zanikała.  Wypełniała go sztuczna pewność siebie. Kiedy wymagało tego towarzystwo, chwalił się majątkiem i odzywał się pewnie, bez namysłu, bo gdy myślał, stawał się wrażliwy. Uwielbiał towarzystwo kobiet. Kusił je i komplementował, siedząc u boku narzeczonej. Zwykłem tłumaczyć jego zachowanie pracą. Wszystkie te cechy wiążą się z aktorstwem. Co noc zmienia twarz. Wczoraj był gorącym kochankiem, dzisiaj wojennym bohaterem, jutro nieśmiałym romantykiem. Umiera jako Romeo i budzi się rankiem, będąc Hamletem. Dłużej niż jeden wieczór nie zostaje tą samą osobą. Widziałem jak powoli gubił się w swoich maskach. Błądził pomiędzy teatrem, a rzeczywistością. Zawieszony w literackiej fantazji, utożsamiał się ze odgrywanymi rolami.
Prawdziwy William był skromny, potrafił twardo stąpać po ziemi. Walczył o swoje. Znał swoje wady i przyznawał się do nich. Odznaczał się lojalnością wobec swoich przyjaciół i hojnością w stosunku do nieznajomych.
Z wyglądu był rosłym mężczyzną liczącym sobie metr osiemdziesiąt dziewięć. Kruczoczarne włosy zawsze elegancko sklejał żelem do włosów i zaczesywał do tyłu, podążając za hollywoodzką modą. Zwykle nie rozstawał się ze swoim szarym garniturem.
Widzisz, przyjacielu? Tak duża była różnica. Pokazywał mi, że niestety wszystko co czynimy, robimy pod publikę. Staramy się, aby społeczeństwo, zwłaszcza to liczące się, widziało nas w samych superlatywach. Zazdrościli naszego majątku, wyglądu i uwielbiali za charakter. Będąc częścią społeczeństwa, jesteśmy od niego obrzydliwie uzależnieni i nie potrafimy zrobić nic bez jego zgody.
William żył właśnie w  strachu. Otoczony zadufaną w sobie elitą, musiał utrzymywać się na jej poziomie. To było jego utrapienie. Ja, proszę mi wierzyć, jestem, a raczej byłem jego przeciwieństwem. Mierzyłem zaledwie metr siedemdziesiąt. Byłem niezwykle nieśmiały i nosiłem za długie spodnie. Urodziłem się szatynem o piwnych oczach. Choć zawsze uważałem, że piękno jest pojęciem względnym i każdy pojmuje je inaczej...ja byłem po prostu brzydki.
Nie potrafiłem zawalczyć o swoją rację. A kiedy się do tego zmuszałem - przegrywałem. Nigdy nie zrozumiałem za co pokochała mnie Florence.


Wiem, że miałam opublikować rozdział 3 dni temu, ale ciężko było mi się za to zabrać :D
Z góry przepraszam, wydawał się dłuższy kiedy go pisałam. 
Przepraszam również za jakiekolwiek błędy, trochę się gubię przy dialogach, za szybko piszę i raz ucieka mi kropka, a raz jest nie tam gdzie powinna być :) 

sobota, 22 sierpnia 2015

Prolog

Przeszył mnie dreszcz, kiedy poczułem oddech na szyi. Pachniała niczym majowy poranek w jej ogrodzie na obrzeżach miasta, wypełnionym wonią kwitnących bzów i świeżością rosy. Przeczesywałem ręką jej kruczoczarne włosy, wolno opadające na wąskie, blade ramiona. Spojrzała na mnie swoimi głębokimi, zaszklonymi oczami. Przygryzła usta i pocałowała mnie, wysysając resztki ze mnie resztki życia. Mimo wszystko Chciałem, aby trwało to wiecznie, żeby ta chwila wolności trwała już zawsze. Ponieważ były to tylko ułamki sekund kiedy moje sumienie milczało. Historia zatoczyła koło. Kończy się tak, jak się zaczęła lata temu. W majowy wieczór, pod rozłożystym bzem, bezduszne ciała ulegają pokusie. Nasze wargi znów się stykają, rozgrzewając moje serce. Ogień powoli się wypala, zostawiając po sobie jedynie otwarte rany i popiół. Oczekiwany pocałunek dobiega końca. Ponownie wcisnęła głowę w moje ramiona, uderzając piąstkami o moją klatkę piersiową. 
- Przecież wiesz...to nie musi być koniec, teraz Tom, teraz to się zmieni...przecież mnie kochasz - szlochała. - Jest między nami uczucie, kochanie, miłość, a ty to wszystko niszczysz... 
- Miłość?! - odepchnąłem ją. - Nie wiesz nic o miłości. Nie potrafię Cię dłużej kochać Florence. Zabiłaś to uczucie, o którym tak namiętnie mówisz. Pobudzałaś moją wyobraźnię. Teraz nie wzbudzasz nawet mojej ciekawości. Owiana tajemnicą byłaś dla mnie słodką zagadką. Wiem już o tobie wszystko kochanie. Na miłość boską! Jak głupi, jak szalony byłem, że mogłem pokochać takiego potwora jak ty! Brak Ci sumienia, duszy i śmiem twierdzić, iż jesteś pozbawiona nawet serca. Stoję przed tobą, czując jedynie odrazę i obrzydzenie. Jesteś dla mnie nikim! Chciałbym abyś znikła z mojego życia. Nie zniósłbym twojego widoku. Nie chcę Cię widzieć, słyszeć ani nawet o tobie pomyśleć. Nigdy nie wspomnę twojego imienia. Och Flo, kim jesteś? Jak taka piękna istota mogła być tak zepsuta w środku. Byłaś moim nieosiągalnym snem, a zmieniłaś się w najgorszy koszmar. Tak najdroższa, to już koniec. Nie masz w sobie już nic magicznego. Nie intrygujesz mnie.. Żegnaj ukochana. - dławiłem się zimnymi łzami, spływającymi po rozgrzanych policzkach.  
Chciałem odejść już w tym momencie. Uciec od tego piekielnego domu. Pobiegła za mną. Upadła i złapała mnie za rękę. Płacząc, krzycząc prosiła. Wyzbyła się wypełniającej jej dumy i klęczała przede mną i błagała abym został. Odrzuciłem ją od siebie. Odszedłem, walcząc ze sobą aby nie wrócić.


Cześć. Jestem chyba gotowa, aby zacząć nowego bloga. Cóż, pisałam kiedyś na innym koncie, dosyć podobne opowiadanie, jednak w końcu w głowie przeistoczyło się w to. Zgadza się kilka faktów (miejsce, czas, imiona), lecz jest całkowicie inne. 
Długo zastanawiałam się nad prologiem, czy go pisać i jak napisać. Zdecydowałam się chyba na najdziwniejszą wersję - sam koniec historii. Dlatego mam do Ciebie czytelniku pytanie, jak Ci się on widzi? 
Miło mi będzie jeśli ktoś wytknie mi wszystkie błędy :) Starałam się, ale wiadomo, ktoś może mieć czujniejsze oko ode mnie. 
Przepraszam za brak akapitów, ale piszę od razu na blogerze, ponieważ kiedy wklejam tekst z worda wszystko jest w cały świat (akapity i myślniki). Może ktoś mógłby mi w tym pomóc? Ewentualnie wyjaśnić nieogarniętej mnie jak zrobić akapity w bloggerze. 
Pozdrawiam.